Wszyscy wiosną czekamy na kwitnące wiśnie, a jesienią na czerwone klony!
KOYO 紅葉 (czas jesiennych liści) zaczyna się w połowie września na Hokkaido i fala zmieniających się jesiennych kolorów przesuwa się powoli na południe, aby osiągnąć swoje apogeum w połowie listopada. W Tokyo natomiast czasem trzeba czekać na to aż do grudnia.
Uwielbiam ten czas. Muszę przyznać, że bardziej niż wiosnę. Wypatruję najpierw lekkiego zaczerwienia obwódek liści, wysuniętych delikatną jeszcze czerwienią jak opuszki palców. Temperatura musi spaść jednak poniżej 6 stopni o świcie, żeby liście zaczęły się całkowicie wybarwiać. Sezon trwa 20-25 dni. Wtedy ekscytacja i polowanie z aparatem na ogniste drzewa sięga zenitu.
Najbardziej spektakularne są oczywiście klony i miłorzęby. Te pierwsze wybuchają krwistą czerwienią, jednak spektrum barw rozciąga się od pomarańczu po rdzawą purpurę. Miłorzęby przyciągają słoneczną żółcią. Piękno natury naprawdę wprawia w niemy zachwyt. Od dawnych czasów jest inspiracją dla artystów, a w okresie Heian (w VIII wieku) poezja krążąca wokół jesiennych liści osiągnęła pełen rozkwit. Z tamtego czasu pochodzą też określenia KOYO i MOMIJI – pisane tymi samymi znakami 紅葉.
Japończycy kochają sezonowość, dlatego jesienią będzie królowało jesienne menu, zostanie wyciągnięta jesienna ceramika (ozdobiona właśnie klonowymi listkami) i jesienne kimona w kolorze i wzorach stosownym do czasu. W sklepach popularne produkty wystąpią w jesiennej szacie: puszki mojego ulubionego piwa KIRIN zostaną również ozdobione naręczem liści. Pojawią się lody w specyficznych smakach: dyni, kasztanów i słodkich fioletowych ziemniaków (Murasaki Imo).
Klon japoński (momiji 紅葉) jest rdzennie japońską rośliną. Rośnie dziko w lasach i uprawiany jest też z lubością w ogrodach, z uwagi właśnie na jego niepodważalny jesienny urok. Chłodne słoneczne dni są najlepsze na przepyszne spacery, ciekawskie wyprawy po ulotne piękno natury.
W tym roku pojechałam witać koyo w górski region Hida w prefekturze Gifu. To był absolutnie magiczny czas. Pogoda i klony nie zawiodły. Włóczęgom nie było końca. Im wyżej, tym piękniej! Przyroda zachwycała na każdym kroku. Czas nie gonił. Słońce rozpieszczało. Drzewa i krzewy uwodziły. Wielogodzinne spacery w przepięknej scenerii przepełniały pierwotnym spokojem i czystą radością. Genialną decyzją było objęcie kierunku na wschodnie wzgórza Takayamy, w stronę starego śwątynnego miasta (Teramachi) i odbycie kilkugodzinnej drogi pielgrzymkowej Higashiyama Yuhodo (東山 遊 歩 道) obejmującej 12 świątyń.
Położona pośród starych dębów i przepięknych klonów trasa usiana jest, porozrzucanymi na różnych wysokościach, „skarbami”. To wspaniałe świątynie, małe kapliczki, sięgające nieba dzwonnice, małe „kieszonkowe” ogrody z jeszcze mniejszymi stawami i przycupnięte na wzgórzach cmentarze. Wszystko jest tak malownicze, że błogi uśmiech nie schodzi z twarzy. Skruszy najtwardsze serce. Zahipnotyzuje i rozkocha. Ja wpadłam po uszy. Każdego dnia tęsknię za tym miejscem. Ewidentnie zostawiłam tam część siebie, ale też zabrałam cząstkę Teramachi ze sobą. Energia została powiązana. Umysł został otwarty. Niebo zesłało spokój z gór.
To samo musiał poczuć Kanamori Nagachika, kiedy w XVI wieku rozpoczął budowę swojego zamku na wzgórzach Takayamy. Myślę, że stanął w miejscu dzisiejszej dzwonnicy Unryuji i z zachwytem rozejrzał się wokoło. Zmrużył oczy. Już miał plan. W miasteczku chciał zaszczepić klimat Kyoto, z którego pochodził. Idealnie się do tego nadawało – wtulone w bezpieczną dolinę, otoczone regularnym pierścieniem wzniesień. Podobieństwo było ewidentne. We wschodniej części postanowił odtworzyć świątynną atmosferę Higashiyamy z rodzinnych stron. Udało mu się stworzyć coś unikalnego. Jego marzenie przetrwało jego czasy. Jest żywe, namacalne, pełne mocy. Wyobrażam sobie Pana Kanamori dumnego, szczęśliwego, podziwiającego swoje ziemie w promieniach jesiennego słońca, stąpającego po czerwonym dywanie klonowych liści.