ChubuOgrodyZamki

Tajfunowe Fukui

To był całkiem konkretny tajfun. Lało i wiało z małymi przerwami, a ja byłam uziemiona w Fukui. Kiedy żywioł dopiero się rozkręcał, odwiedziłam klify Tojinbo. Dziś, przebrana w zawodowy strój tajfunowy, ruszyłam w miasto, wprost do ogrodu Yokokan.

Ogród Yokokan (養浩館庭園) powstał wokół XVII-wiecznej willi klanu Matsudaira, władców domeny Fukui. Najpierw nazywał się Osensui, a nazwa Yokokan została przyjęta w okresie Meiji. Teren znajdował się na skraju zewnętrznej zamkowej fosy. Obecna skala projektu jest dziełem siódmego władcy, Yoshinoriego.
Z willą i ogrodami związane są różne wydarzenia historyczne. Podobno właśnie tutaj kochanka czwartego pana, Mitsumichi, urodziła syna, a drugi lord, Tadanao, zmusił swojego głównego wasala, Uemona Nagamiego, do popełnienia seppuku.

„The Journal of Japanese Gardening” przedstawia ranking prawie 1000 ogrodów japońskich. Od 2019 roku Yokokan utrzymuje się w silnej pierwszej siódemce. Byłam bardzo tym podekscytowana i zupełnie nie brałam pod uwagę, że z powodu tajfunu ogród może być… nieco zniszczony, jeśli nie kompletnie zamknięty.

    

    

   

Większość połamanych drzew została już uprzątnięta, wszędzie leżały jednak gałęzie i liście, wszędzie było, delikatnie mówiąc, mokro, a ścieżki świeciły kałużami. W takim stanie ogród oczywiście nie nadawał się do żadnego oficjalnego zwiedzania, a co dopiero do pokazania krytycznym oczom cudzoziemców, niech niebiosa uchowają.  Na szczęście mój czarny przeciwdeszczowy uniform sprawił, że nie odróżniałam się zbytnio od porządkujących teren pracowników. Wślizgnęłam się więc niemal niepostrzeżenie. Do pawilonu prowadziły cudne alejki z płaskich kamieni. Dziś zrozumiałam, że to nie tylko piękny, ale i praktyczny pomysł. Wszędzie było dość grząsko i błotniście, a tymczasem doszłam do zabudowań bez brudzenia sobie butów.

   

   

   

   

Willa jest płaska i rozłożysta. Pomieszczenia przenikają się wzajemnie, tylko rozsuwane ściany i okna nadają im jakieś ramy. Z każdego miejsca można podziwiać ogród. Miałam tą przestrzeń, na parę chwil,  tylko dla siebie i korzystałam wszystkimi zmysłami. W posiadłości znajduje się też  Otsukimi-noma, co można przetłumaczyć jako „pokój z widokiem na księżyc”. Jego jedynym celem było rzeczywiście zapewnienie miejsca do oglądania księżyca i jego odbicia w stawie podczas wschodu lub zachodu.
Yokokan to ogród w stylu Kaiyushiki Rinsenteien, co oznacza „ogród spacerowy z drzewami i krajobrazem stawu”. Staw w centrum otoczony jest pagórkowatym trawnikiem, a tradycyjny dom w stylu sukiya-zukuri (taki sam jak Katsura Imperial Villa w Kioto) wydaje się unosić na wodzie.

   

   

    

Z ogrodu idę do zamku, który znajduje się nieopodal. Po drodze widać ciągle ślady zawieruchy. Mijam piękną Świątynię Fukui. Prostą i minimalistyczną. Tak mi się podoba, że rozważałybym przyjęcie jej jako swoją posiadłość.
Jeśli zaś chodzi o sam zamek, bądźmy szczerzy, w zasadzie nic z niego nie zostało, a kamienne mury i część fos do wielkich atrakcji nie należą. Jeśli ktoś miałby jechać do Fukui specjalnie zobaczyć zamek, lepiej niech zostanie w domu.

     

         

Słynny zamek Fukui ( Kitanoshō-jō 北ノ庄城 ) górował niegdyś nad prowincją przez siedemnaście pokoleń rodu Matsudaira. Był otoczony czterema fosami, chroniącymi pięciopiętrową twierdzę, która wznosiła się na wysokość 37 metrów, co odpowiada nowoczesnemu 12-piętrowemu budynkowi. Tak było kiedyś. W XIX wieku wszystkie zabudowania zamku, z wyjątkiem pałacu daimyō, zostały zniszczone, a wiele fos zasypanych. Podczas bombardowania Fukui podczas II wojny światowej zrównano z ziemią niemal wszytko, co pozostało. Jeden zadaszony most, Orōkabashi, został odrestaurowany w 2008 roku, co podkręciło nastroje do odbudowy reszty. Zobaczymy. W czasie prac archeologicznych, pod wieżą zamkową, odkryto starą studnię zwaną „Studnią Szczęścia”. Podobno właśnie ta studnia jest źródłem nazwy miasta – Fukui”. Wszak fuku to po japońsku „szczęście”.

Z zamkowych pozostałości biegnę na dworzec, chcę zdążyć jeszcze na wieczorny wykład w Kanazawa. W hali biletowej od razu niepokoi nadmierna ilość pasażerów. Acha, coś się stało. Właśnie pierwszy raz zetknęłam się w Japonii nie tylko z konkretnym spóźnieniem pociągów, ale wręcz z kompletnym brakiem połączeń.
Zaraz, zaraz! Mój wykład! Podniesionym głosem domagam się jakiegokolwiek pociągu. Pasażerowie patrzą na mnie z niesmakiem, współczuciem i politowaniem. Przecież każdy ma tu swoje sprawy, które właśnie stają się nieaktualne. I każdy zachowuje stoicki spokój.  Oprócz mnie. Pracownik stacji tłumaczy, że jest przecież tajfun. Trakcja zerwana. Nasypy pod torami podmyte. Pokazuje zdjęcia. Na tablicy, flamastrem, zakreśla nowy, przewidywany rozkład pociągów. Na bieżąco padają informacje o postępie robót.

   

   

Mój wykład oddala się coraz bardziej. Chodzę w kółko. Pukam palcami o ścianę. Jako jedyna. Reszta siedzi na ławkach i przyniesionych krzesłach i wesoło rozmawia z nowo poznanymi osobami. Nikt nie okazuje zniecierpliwienia. A ja myślę, że zaraz oszaleję. Wreszcie, po 2 godzinach, zapraszają nas na peron. Biegnę zająć kolejkę. Zdyscyplinowana kolejka stoi pokornie jeszcze ponad godzinę w oczekiwaniu na pierwszy pociąg. Zaczyna zmierzchać. Słaniam się już. Tupię nerwowo nogą i wywracam oczami. Dziarska, nieporuszona staruszka obok mnie pyta czy coś się stało. Wreszcie nadjeżdża pociąg. Zajmuję miejsce, patrzę na ciemność za oknem i myślę o rozpoczynającym się właśnie wykładzie gdzieś 70 km stąd. Pociąg jedzie bardzo powoli. Pozbawiona wszelkiej nadziei, zaczynam głośno łkać. Milkną wesołe rozmowy o tym, czego się dzisiaj nie zrobi i głośne wspominania najbardziej srogich tajfunów z przeszłości. Pasażerowie powoli zwracają głowy w moją stronę. Cmokają – „Cudzoziemka. Nieprzywykła.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *