OkinawaZamki

Popioły Shuri

31 października, około 2:30 rano, na zamku Shuri rozległ się alarm. Wybuchł pożar. Pochłaniał wszystko, co spotkał na swojej drodze. Najpierw Seiden, główny budynek, a potem Hokuden i Nanden, sąsiednie, na północy i południu.  Sześć budynków zamkowych, zajmujących łącznie około 4200 metrów kwadratowych,  zostało całkowicie zniszczonych. Ogień opanowano dopiero około 13:30. Kiedy o tym przeczytałam, zrobiło mi się niewyobrażalnie smutno. Nie tylko spieszmy się kochać ludzi. Spieszmy się też oglądać świat…

Wiele lat minie, zanim Shuri zostanie odbudowany. Po raz piąty. Ruiną był już w 1453, 1660, 1709 i 1945 roku. Jest więc kwintesencją japońskiego przysłowia: Nana korobi ya oki (七転び八起き). Siedem razy upadniesz, osiem wstaniesz. To, co można było zobaczyć przed pożarem, to i tak cień dawnego zamku. Po wojnie został odbudowany tylko w części, a tylko główny budynek pałacowy Seiden – w pełnej drewnianej konstrukcji.
Shurijo (jap. 首 里 城  okin. Sui Gushiku) swoje lata świetności rozpostarł między 1429 a 1879 rokiem. Powstał, kiedy król Shō Hashi zjednoczył trzy księstwa Okinawy i ustanowił Królestwo Ryukyu. Przez 450 lat Shurijo był dworem królewskim i centrum administracyjnym, a także politycznym, gospodarczym i kulturalnym sercem Wysp Ryukyu. Stracił swoje znaczenie dopiero w XIX wieku, kiedy Okinawa stała się prefekturą japońską.

 

 

 

Wdrapywałyśmy się mozolnie na zamkowe wzgórze mijając kolejne potężne mury. Wchodziłyśmy do serca Shuri jak po nitce do kłębka, kolejno, przez Cztery Pierwsze Bramy.  Ależ to musiala być budowla! W zasadzie zupełnie samodzielne miasto. Z góry widać już całe przepyszne położenie – na tyle daleko od morza, żeby być poza zasięgiem ewentualnego ataku, a tyle blisko i wysoko, żeby wszystko widzieć jak na dłoni. Do dziś czuć potęgę tego miejsca i zdecydowanie bardziej tworzą ją chropowate mury, surowe kamienie i cały krajobraz, niż sam Czerwony Zamek. Nie zwiódł mnie ani na chwilę. Chociaż piękny, strojny i bezsprzecznie cudny. Mój wzrok przykuły jednak niepozorne zamknięte wrota.

Sonohyan-Utaki to święta kamienna brama, która pochodzi z 1519 roku. Była zawsze otwierana tylko dla Króla Ryukyuan, więc teraz jest wiecznie zamknięta. Milcząca. Zapomniana. Zepchnięta w nieważność i nieistnienie. Zaryglowane drzwi i pokryty nalotem kamień znaczą więcej niż tysiąc słów i litry czerwonej farby pokrywającej Saiden, główny budynek. To świat zamknięty na cztery spusty. Żadnego królestwa dawno tu nie ma. To wszystko to pic na wodę. Niemy krzyk prastarej bramy zajął już moją głowę, więc spacer po zamku nie zrobił  na mnie odpowiedniego wrażenia. Seiden, znany również jako Zachodni Pawilon lub po prostu – Pałac, był tu oficjalnie główną atrakcją. Trzypiętrowy, bogato zdobiony, łączył style architektoniczne Chin i Japonii z elementami lokalnego projektu okinawskiego. Budził powszechne uznanie i zachwyt. No i ta czerwona sala tronowa, Usasuka! (御 差 床). Zabawiam się w myślach odcieniami czerwieni i zestawianiem elementów godnych i niegodnych. Ciekawe, że moją uwagę przykuwa sytem alarmowy. Czerwony oczywiście. Ten sam, który zawiódł o świcie 31 pazdziernika.

 

 

 

 

 

 

 

Ja tymczasem już biegnę do Suimui-Utaki, niemal bliźniaczej bramy, bardzo podobnej do tej królewskiej. To małe surowe sanktuarium prastarej religii Ryukyuan, stworzone jednym tchnieniem przez boga z archipelagu. To jedno z najświętszych miejsc w murach zamku, chociaż nie sądzę, aby było przez kogokolwiek zauważone. Faktem jest natomiast, że zarówno królewskie wrota jak i stara świątynia przetrwały kolejny pożar.

Jest na terenie zamku Shuri miejsce szczególnie mi bliskie. To mały niepozorny pawilon Benzaitendo otoczony stawem Enkanchi. To on budzi moje najcieplejsze wspomnienia i to właśnie wzmianki o nim szukałam z bijącym sercem w informacjach o pożarze. Mój mały skromny dom przetrwał. Najpierw dał schronienie cennym buddyjskim pismom Hosatuzokyo, podarowanym, w 1502 roku, królowi Ryukyu przez króla Korei. Potem stał się tajemną siedzibą bogini Benzaiten (弁才天), jedynej kobiety spośród siedmiorga japońskich bogów szczęścia, patronki urody, bogactwa i muzyki. Opiekunki podróżujących przez morze. Absolutnie wierzę, że sama Benten z kolei wskazała mi to miejsce podczas tropikalnej ulewy, kiedy uciekałam w strugach deszczu z głównych zamkowych tarasów. Najpierw wysłała po mnie kaczki, które prowadziły mnie przez dzikie ogrody w stronę tajemnego głębokiego stawu, wprost na kiemienny most, na kamienną wyspę.

 

 

 

Surowa drewniana kapliczka z czerwonym dachem to dom Benten. To mój dom. Na zadaszonym tarasie znalazłam schronienie, ukojenie i niespodziewany sen. Czułam niewytłumaczalny związek z tym miejscem, jakbym się tu urodziła, jakbym była pierwszą i ostatnią osobą, która bosymi stopami kroczy po tych deskach i kamieniach.  Krążyłam wokół zewnętrznych ścian, z twarzą wtuloną w drewno. Z oczami wpatrzonymi w szczeliny. W mrok. Benzaiten, jesteś tam…? Wróciłam do domu…
Dopiero zmrok wygonił mnie z kamiennej wyspy. Kiedy przekraczałam kamienny most, odprowadzał mnie wzrok parunastu kaczek. I z pewnością Benten. Z głębi drewnianego pawilonu. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *