Po prostu chciałam wybrać się na tą plażę. Niemal codziennie przejeżdżałam tamtędy pociągiem, wracając do Kochi. Nigdy nie było jednak czasu, i tylko czasem, w czasie szybkiej przesiadki wzdychałam do turkusowej wody i strzelistych palm. Aż do tego dnia. Wygospodarowałam całe popołudnie, z trudem upychając zajęcia na inne dni. Spakowałam kostium i ręcznik. Zacierałam ręce na przepyszną kąpiel w morzu i wieczornych promieniach słońca.
Już sama podróż pociągiem, wśród zielonych wzgórz była bardzo przyjemna. Po drodze coś jednak poszło zdecydowanie nie tak i złowieszcze chmury zaczęły przysłaniać, jeszcze przed chwilą błękitne, niebo. Tuż przed przystankiem Awa rozpętała się prawdziwa wichura i ulewa. Wysiadałam już w strugach deszczu. Oczywiście nie sprawdziłam wcześniej, że stacja to tylko mała zadaszona wiata (i teraz deszcz od zatoki będzie zacinał mi prosto w twarz). Ani rozkładu jazdy. Oczywiście.
Swoje fatalne położenie zrozumiałam tuż po 17-tej, kiedy właśnie przemknął mi pociąg powrotny, a ja, zamiast czym prędzej do niego wskoczyć, zastanawiałam się, czy jednak się w Awa nie przejaśni… Teraz mogłam tak spokojnie dumać do 19-tej, do następnej szansy powrotu do domu. A w zasadzie już ostatniej. Perspektywa spędzenia tu nocy tak mnie mnie spięła, że postanowiłam nie ruszyć się już nawet krokiem spod budki, w obawie, gdyby mój jedyny pociąg postanowił jednak przyjechać jakoś wcześniej. Nie było też gdzie i po co się ruszać.
Przemoczona do suchej nitki tkwiłam więc na posterunku, dzielnie dokumentując fanaberie pogodowe. Tak mijało moje jedyne wolne, wyszarpane z napiętego kalendarza, popołudnie.
Woda z mokrego ręcznika ścieka do buta. Włosy oblepiają twarz. Słychać już na szczęście z oddali pociąg. I co wtedy? Niebo niemal niezauważenie zaczyna się przejaśniać. Po cichutku. Mimochodem.
W pociągu nie ośmielam się usiąść, żeby nie pomoczyć siedzenia. Pod stopami coraz większa kałuża. A za oknem dżungla wspaniale już paruje po deszczu…