Siedziałam jeszcze w Kyoto, kiedy ogłoszono wielką mobilizację przed tajfunem Jebi. Za dwa dni miałam ruszyć na mój wymarzony weekend do onsenów w Shirahama, ale od jutra zatrzymywano pociągi. Decyzję trzeba było więc podjąć natychmiast. Spakowałam się od razu i jeszcze tego samego wieczoru ruszyłam na południe.
Shirahama (白浜) to dobrze rozwinięty kurort onsenowy (gorące źródła), położony nad Pacyfikiem, 100 kilometrów na południe od Osaki. Wspaniałe usytuowanie i półkilometrowa przepiękna biała plaża (stąd nazwa!) sprawiły, że Shirahama stała się jednym z trzech największych onsenowisk w Japonii, obok Beppu na Kyushiu i Atami na półwyspie Izu. Pierwsza wzmianka o gorących źródłach Shirahamy pojawiła się ponad tysiąc lat temu. Jest to zatem, obok Arima Onsen koło Kobe i Dogo Onsen Matsuyamy, jedno z trzech najstarszych miejsc uzdrowiskowych w Japonii.
Zacierałam już ręce z radości. Miałam w planie odwiedzenie 6 najsłynniejszych łaźni, w tym przeboskie Sakinoyu i Shirasuna, które mają kąpieliska na boskiej piaszczystej plaży. Niech nikt jednak nie pęka z zazdrości. Tajfun pokrzyżował wszelkie plany.
Już wieczór był kompletnie ponury. Wszędzie komunikaty o pędzącym tajfunie. Dworce ciche i puste. Pociągi odjeżdżające niemal bezszelestnie. W wagonie jechalam kompletnie sama, w sąsiednich też nikogo nie było. W związku z tym dostałam wszystkie możliwe broszury dotyczące tsunami, odbyłam trzy identyczne szkolenia z trzema różnymi konduktorami i jedno przeciwrakietowe (świadomość nadciągającej katastrony objęła chyba wszystko) Kiedy dotarłam na miejsce, miasto wydało się kompletnie wyludnione. Naburmuszony taksówkarz ledwo dał się namówić na kurs podwójną ilością yenów. Po drodze obserwował czarne niebo i tylko cmokał złowieszczo – „W nocy uderzy tu tajfun. Obyś miała pewny dach nad głową”.
Na miejscu, właściciel domu, Pan Haru, nakazał natychmiast pobiec po ostatnie zakupy („zrób na dwa dni, w tym świece, zapałki, piwo i takie tam”), a potem stawić się na plaży na budowanie wałów. Nie śmiałam dyskutować. W sklepie nienajgorzej. Naród wymiótł (zupełnie jak nasz) wszystkie produkty typu instatnt i mocne alkohole. Nakupiłam więc, warzyw, zostało też do wzięcia kilka świec i puszek piwa. Nie było już wody, ale staruszka przede mną miała całą zgrzewkę, dwie butelki przełożyła do mojego koszyka. Hmmm, na to ja przełożyłam połowę piwnych puszek panom za mną. Kiedy dotarłam na plażę czarne workowe konstrukcje rosły w skupieniu. Trwały próby odpalania rac ratunkowych. Zaczynało konkretnie wiać.
W domu czekało mnie następne szkolenie, nakreślające jak zło będzie wdzierać się do środka i co wtedy. Najważniejszym elementem było rozróżnienie syreny nakazującej bezwzględnie pozostanie w domu od tej, co ogłasza, że już można wychodzić. Pan Haru własnoustnie naśladował syreny, a ja musiałam utrzymać powagę sytuacji i nie pęknąć ze śmiechu. Rozpakowałam się. Sprawdziłam wiadomości w internecie. Nasłuchiwałam co dzieje się na zewnątrz. Morze zaczynało już szaleć. W nocy obudził mnie, znajomy już, dźwięk syreny. Pod żadnym pozorem nie wychodzić. Nawet nie przyszło mi to do głowy. Wiatr wył niemiłosiernie, a szyby w oknach zaczęły drżeć. Zasłoniłam je od środka ekranami, zgodnie z wcześniejszymi wskazówkami. Wysiadł prąd. Leżałam skulona na futonie i czekałam na koniec świata. Potem cały dom zaczął trzeszczeć, przez sufit i przy oknach zaczęły wdzierać się strużki wody. Miski, ręczniki, dodatkowe kołdry, wszystko poszło w ruch. Coś spadło na dach. Coś uderzyło o ścianę. Na szczęście okna całe. Chyba.
Po południu wiatr zelżał na tyle, że ośmieliłam się odsłonić okna. Sztorm jeszcze szalał. Doceniłam, że dom stoi na wzgórzu, wysoko, nad plażą. Zrobiłam sobie pierwszy posiłek. Wcześniej, skurczony ze strachu żołądek, nic by nie przyjął. Potem wydawało się, że się nawet przejaśnia, ale wiatr wył jeszcze niemiłosiernie. Po zmroku znów zaczęło przepotwornie lać, a potem, koło północy – cisza. I w tej ciszy zaczęły nagle znowu wyć syreny i niemal równocześnie wparował, nie-wiadomo-jak, do domu Pan Haru, z butelką sake w ręku. Już po wszystkim – zakrzyknął – miasteczko stawia wszystkim po lufie! Pobiegliśmy w yukatach na zewnątrz, gdzie, w kolejce, kłębił się już niemały tłum. Coś niesamowitego. Ta lokalna, zmieszana z garstką przyjezdnej, połączona tajfunem, społeczność. Jak muszkieterowie. Jeden za wszystkich. Przyjechałam w noc przed tajfunem i wszyscy tu razem budowaliśmy wał na plaży. W ciszy i skupieniu. Potem dzieliliśmy się jedzeniem i czym popadło. Potem się razem baliśmy jak diabli. A teraz razem idziemy do onsenu świętować koniec tajfunu. Jutro będziemy razem sprzątać zniszczenia.
Następny dzień pokazał turkusową wodę, piękną białą plażę i bezchmurne niebo. Pokazał też połamane drzewa, góry śmieci i rozbite samochody. Do południa pomagałam w drobnych porządkach, potem, razem z Panem Haru, pojechałam rowerem na wycieczkę za miasto. Zatoka wyglądała bajecznie, Aż trudno było uwierzyć w piekło, które spadło z nieba poprzedniego dnia.
Najpierw pomkneliśmy na mały półwysep Bansho. Wdrapałam się na górę, żeby podziwiać panoramę. Co za przestrzeń. Co za turkus. Co za pogoda. Potem czas na upragnioną kąpiel w morzu. Wszak to pełnia lata! Rinkaiura-hama to niewielka urocza plaża po drugiej stronie półwyspu. Zupełnie bezludna. A w porównaniu ze słynną Shira-hamą – jak z innego krańca świata. Pan Haru przepadł gdzieś barze w zaułku serferskim, a ja cieszyłam się miękkim piaskiem i cudowną wodą. Wreszcie bajkowa wakacyjna atmosfera! No i ta niesamowita skała. Tori Nuke. Wspaniałe kolory, niesamowity łuk skalny i okoliczne małe wysepki tworzą prawdziwie rajską scenerię. Ukojenie dla zmysłów. Takie kadry zostają w pamięci na zawsze…
Wybiegana i wykąpana mogłam ruszyć rowerem dalej. Nie przepuściłam okazji, żeby, po drodze, wymoczyć nogi w naturalnym ukropie Mifune Ashiyu 御船足湯 czyli SPA dla stop. Przystanek połączyłam oczywiście ze spałaszowanych moich ukochanych lodów herbacianych. Potem, objedzona i zadowolona, zmierzałam już (znów pod górę) w stronę Senjojiki.
Senjojiki 千畳敷 to piękne wybrzeże z niesamowitą formacją skał wyrzeźbioną przez erozję oceanu i trzęsienie ziemi. To część niesamowitego Parku Narodowego Yoshino-Kumano. Nazwa tego miejsca, w dosłownym tłumaczeniu, to „tysiąc mat tatami”, co w zasadzie opisuje arkuszowy wygląd skał . Ta przestrzeń zachwyca w swym majestacie, i w detalach. Palce pląsają po kamiennych wyżłobieniach i strukturze dzikich skał. Oko prześlizguje się od horyzontu po niesamowite podłoże stóp. Można tam się przepysznie wylegiwać słuchając szumu fal. Można skakać po skalnych stopniach, w dół, jak najbliżej oceanu, i w górę, w stronę słońca. Bliskość i surowość natury jest tu absolutna. To kocham najbardziej.
Następny punkt tego dnia to klify Sandanbeki. Są wysokie na 50 m. i malowniczo wydrążone w piaskowcu. Pod klifem znajdują się jaskinie, wyżarte w skale przez fale oceanu. Co za niesamowite miejsce! Są tak wielkie, że skrywali się w nich, wraz ze statkami, lokalni piraci Kumano z epoki Heian (794-1185). Podobno byli tak cwani, że, kiedy było im wygodnie, grabili wszystko w okolicy, innym razem zaś toczyli bitwy jako członkowie marynarki lokalnego feudalnego pana.
W większej części jaskini, ozdobionej ponad 100 wiszącymi latarniami, znajduje się urocza świątynia i posąg Benzaiten, bogini mądrości. To jedno z 7 szczęśliwych japońskich bóstw, prawie zawsze można ją spotkać w pobliżu wody. Jaskinia, po wczorajszym tajfunie, była mokra i ponura, oficjalnie zamknięta dla zwiedzających, zdecydowanie wymagała oczyszczenia z różności naniesionych przez wzburzony ocean. Ekipa z obsługi rozpoznała mnie jednak z wczorajszego świętowania końca apokalipsy i wpuściła na lekkim nielegalu, co w Japonii jest niemal niespotykane.
Tajfun łączy ludzi!