Jak na prawdziwe dziecko ojca-sportowca przystało, za sportami nigdy nie przepadałam. Zwłaszcza zimowymi. No ale przecież zimą towarzystwo jeździ na narty. Zatem trzeba. I trzeba to wręcz kochać.
Moje pierwsze czerwone fishery założyłam w liceum. Tak, wiem, późno. Tak, nie miałam może już szansy jeździć fenomenalnie, na co nalegała moja wygórowana ambicja. Trzeba było jednak kochać jeździć na nartach, tak jak cała calusieńka reszta świata, więc, z mozolnie budowanym entuzjazmem, uczestniczyłam we wszelkich zimowych wyjazdach.
Miłośnicy Białego Szaleństwa (co to za określenie!), znudzeni Aspen, Davos, a nawet Szczyrkiem, podobno marzą o Hokkaido. Na Hokkaido właśnie przesiadłam się na deskę i… faktycznie coś drgnęło. Na plus.
Popularnym ośrodkiem jest tu Niseko z malowniczym wulkanem Yotei w tle. Rozległe tereny, pokryte kilkumetrową warstwą śniegu, zapierają dech w piersiach. Dosłownie – w tym puchu ciężko złapać oddech! 40 wyciągów, urozmaicenie terenu i całkiem konkretne zalesienie podkręciło mój zapał. Co za wspaniała odmiana po jeździe po nudnych zwykłych stokach. Tu wreszcie poczułam, że jeżdżę w kapitalnym miejscu.
Ci z kolei, którym znudziło się Niseko, śmigają poza trasami i szlakami. I to już jest coś, co kompletnie zmienia perspektywę. Bo żeby zjechać, trzeba najpierw wejść. Albo wlecieć helikopterem. Wyciągów brak. Infrastruktury brak. Cywilizacji brak. Tylko wspaniała dzika przyroda.
Poczułam, że wreszcie się zakochałam. Przemierzałam bezludne japońskie wzniesienia w ulubionym czarnym stroju, z czarną deską i w doborowym towarzystwie. Brnęłam w śniegu. Oddychałam mroźnym czystym powietrzem. Patrzyłam w bezkresne niebo. Byłam zanurzona w surowym pięknie.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kompletnie pomyliłam obiekt moich uczuć. To nie zjeżdżanie na czymkolwiek, tylko zimowe góry! Nie zjeżdżanie, tylko wchodzenie i wędrowanie. Nie zjeżdanie, tylko oglądanie tego, co wokół. Powoli jednak odkrywałam, że w całej tej wspaniałości górskiego i śnieżnego Hokkaido przeszkadza mi właśnie… ten pęd i koncentracja, kiedy mknę w dół.
Któregoś dnia, tego najbardziej ekscytującego, kiedy wlecieliśmy na szczyt śmigłowcem, i każdy czym prędzej, z dzikim okrzykiem, śmignął w dół, coś we mnie pękło. Zostałam na górze ostatnia. Sama. Wszyscy już się rozpierzchli. Usiadłam na swojej czarnej desce i patrzyłam w dal. Było tak pięknie. Tak spokojnie. Tak cicho. Zgarnęłam swoje rzeczy i odruchowo chciałam pójść przed siebie. Śniegu było jednak za dużo, żeby zejść. Zapadałam się po same uda. Wpięłam więc deskę i ruszyłam w dół. Łzy spływały mi po policzkach pod moim wielkim kaskiem. Wiedziałam, że to ostatni raz. Absolutnie. Bezwzględnie i nieodwołalnie.
I jak to w życiu, czasem okazuje się, że miłość wcale nie była miłością, tylko jakimś wpasowaniem się w schemat, chęcią bycia „jak wszyscy”, lękiem przed odrzuceniem, czarną dziurą, w miejsce której powinno być czułe wschłuchanie się w siebie.
Trudno jest jednak w naszym świecie powiedzieć odważnie „popełniłam błąd, to nigdy nie było moje”. Ludzie bardziej zrozumieją, że „przestałam kochać”. Zatem po prostu przestałam kochać…
Następnego dnia złożyłam mój czarny strój i sprzęt. Jak żołnierz mundur. Pogładziłam z uśmiechem deskę. Odwróciłam się na pięcie i nigdy już nie obejrzałam się za siebie.
Już bez żadnego obciążenia, w miękkiej czerwonej puchówce ruszyłam na wędrówkę.
Do krainy wulkanów, bezkresnej bieli i śnieżnych małp.
Wróciłam do siebie i po siebie.
To wszystko poukładałam sobie w głowie nieco później.
I napisałam o tym w historii o Fuji.
2 thoughts on “Jak przestałam kochać zjeżdżać”
Super, mam podobnie …
Cos z tym znudzeniem chyba jest skoro nawet Austriacy latają na narty do Japonii (co zakrawa na jakiś niemal żart). Lubię narty, a może bardziej zimowe scenerie górskie, fascynacji deska nigdy nie zrozumiem za to, wędrówki jak najbardziej, chyba wielu ludzi się przerzuciło. Zniesmaczeni i przerażenia tłumami na stokach podziwiają i kontemplują przyrodę w zimowej aurze z innej perspektywy.