Wysepki

Iki. Wyspa bogów i demonów

Na wyspę Iki wybrałyśmy się w ramach naszej małej dwudniowej dziewczyńskiej wyprawy. Lista atrakcji wydawała się całkiem długa: stanowisko archeologiczne Harunotsuji, świątynia Sumiyushi, skała Saruiwa, ślady demonów, boskie plaże i przybrzeżne jaskinie. Nic z tego nie zobaczyłyśmy. Czy mimo wszystko uważam, że mam coś do opowiedzenia o wyspie? Oczywiście, że tak!

Na Iki (壱岐市) dotarłyśmy wczesnym popołudniem, w szampańskich nastrojach, bowiem na promie popijałyśmy lokalne piwka. Na miejscu ruszyłyśmy od razu do informacji turystycznej, żeby uporządkować nasze wybujałe plany. Urocza Pani rozłożyła przed nami kilka folderów. Z noclegami, autami i atrakcjami. Pozwoliła nam nacieszyć oko, zrobić notatki, zweryfikować wybory, zsynchronizować pory dnia i kierunki, po czym z satysfakcją ogłosiła, że nic nie jest teraz dostępne. Zaproponowała nam jakiś jeden paskudny pseudobiznesowy hotel, a na nasz wyraźny sprzeciw pokazała brodą kierunek, gdzie możemy sobie szukać na własną rękę. W milczeniu zarzuciłyśmy plecaczki i udałyśmy się we wskazaną stronę. Na początku z uśmiechami na twarzy.

   

Optymizm opadał sukcesywnie, z każdym kilometrem i z każdym zamkniętym, na cztery spusty, miejscem. Jedyne otwarte, ogłaszały za to dumnie, że nie mają  miejsc, co należało rozumieć wprost – mamy tu ponad dwieście wolnych pokoi, ale wolimy obrosnąć pajęczyną, niż wpuścić jakichkolwiek cudzoziemców. W świetle zaistniałych faktów i nieuchronnie zbliżającego się wieczoru, ogłosiłyśmy przerwę w poszukiwaniach i zrobiłyśmy rozpaczliwą rezerwację, przez booking, jedynej dostępnej, gdzieś na wzgórzu, opcji. Zaskoczyło. Mogłyśmy teraz ruszyć spokojnym krokiem, przez miasteczko, do celu. Koloryt tego miejsca przypominał klimat wakacyjnych kurortów sprzed 30 lat. Barwy. Ozdoby. Folklor. Swoista zjadliwa przestarzała nowoczesność. Tak wygląda typowa japońska prowincja. To się kocha z wyrozumiałą czułością albo nienawidzi z bólem zębów. Wybieram to pierwsze.

   

   

   

Nie dało rady przejść też obojętnie obok Sai Shrine (塞神社), gdyż… sterczał przed nią pokaźny penis. Środek też był urządzony „tematycznie”. Świątynia ta poświęcona  jest bogini Sarume-no-Mikoto. Wiele osób przychodzi tutaj, aby modlić się o dobre małżeństwa, bezpieczne narodziny, harmonię małżeńską, uzdrowienie z chorób wenerycznych i ochronę dzieci. Mówi się, że kobiety, które dotkną tego zacnego strażnika, zostaną pobłogosławione małżeństwem, spokojnym porodem  lub po prostu świetnym życiem seksualnym, podczas gdy mężczyźni będą mogli pozostać męscy przez długi czas. Bardzo pożyteczna intencja!

   

   

   

   

Po tak pozytywnej wróżbie ruszyłyśmy wyżej, w stronę naszego zacnego noclegu. Jak tylko przekroczyłyśmy progi hotelu,  personel, na nasz widok, w popłochu zaczął zamykać recepcję. Zorientowali się, że jednak już mamy rezerwację, i nie ma odwrotu. Zawołali więc z zaplecza najstarszego pracownika, który jeszcze pamięta angielski, żeby wziął na siebie jarzmo obsługi cudzoziemców.
Ten hotel mógłby, na oko, pomieścić wszystkich mieszkańców wyspy, a nie był to jedyny taki przybytek w okolicy. Nadgryziony zębem czasu, chwile świetności musiał ewidentnie przeżywać gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych. Albo za czasów, gdy znów pojawili się tu ONI, czyli miejscowe demony/ogry, z których słynie Iki. Podobno wpadali na wyspę polować na wieloryby i rozrabiali, ile wlezie. Jest tu wiele śladów, które zostawili ONI, oczywiście warte odwiedzenia. Jedno z nich jest podobno w naszym hotelu. W wyniku jakiejś bójki demon wbił się głęboko w ziemię i z tego miejsca trysnęło gorące źródło, dzięki czemu dziś możemy korzystać tu z gorących kąpieli. Chwała mu za to! Nie omieszkałyśmy skorzystać. Tymczasem, po szybkiej degustacji miejscowej sake (starszy pan z recepcji postanowił przełamać lody), zaczynało nam burczeć w brzuchach.

   

   

Zakupiłyśmy jakąś miejscową strawę i ruszyłyśmy w teren, zrobić sobie, o zgrozo, piknik przy najbliższej świątyni. Wybrałyśmy Kekoji, bo miała piękną bramę ze schodkami, liczne płaskorzeźby i urokliwe opuszczone domostwo w okolicy. Opuszczone przez ludzi. Po zmroku, kiedy zjadłyśmy już wszystkie pyszności, miny nam nieco skwaśniały, bo stało się dość oczywiste, że w takiej okolicy, przy samym lesie, mogą mieszkać już tylko… ONI. Spojrzałyśmy porozumiewawczo na siebie, w okamgnieniu spakowałyśmy nasz piknik i pędem ruszyłyśmy do hotelu.

   

   

   

   

Rano, po pysznym śniadaniu, zweryfikowałyśmy fakty: mamy tylko jeden autobus w ciągu dnia w głąb wyspy i jeden powrotny. Trzeba zatem wybrać jedno miejsce. Padło na region Ashibecho, gdzie znajduje się kilka fajnych punktów. Najpierw Kojima Shrine (Nagasakiken Ikishi Kojima Shrine 長崎県壱岐市小島神社) . To tajemnicza świątynia położona nad piękną zatoką. Można ją odwiedzić tylko podczas odpływu, kiedy otwiera się morska droga. Trochę górnolotnie nazywa się to miejsce  Mont Saint Michel na wyspie Iki. Niezależnie od tego porównania,  jest tu faktycznie przeuroczo! Warto udać się tam jeszcze w czasie przypływu i obserwować jak woda opada i powoli wyłania się sekretna ścieżka. Miejscowi uważają, że to miejsce mocy i dobrze skorzystać z okazji, aby naładować się wspaniałą energią.

   

   

   

Po odwiedzeniu Kojima Shrine czekał nas jeszcze ponadgodzinny marsz, żeby zobaczyć kolejną miejscówkę. W upale, z całym ekwipunkiem na plecach. Wzdłuż wybrzeża, przez wioski i pola ryżowe. Docieramy w końcu do kolejnej cudnej świątynki na cypelku. Mówi się, że Kotohira Shrine (金刀比羅神社) chroni osadę przed morzem. Ulotne piękno tych skromnych miejsc chwyta za serce. Małe kapliczki usadzone wprost nad morzem najlepiej oddają ducha shinto, czyli nierozerwalnej więzi z naturą. Bardzo jest mi to bliskie.

   

   

   

   

Dalsza wędrówka to droga przez przemijanie. Widzimy stare łodzie, a potem dużo akiya, czyli pustych opuszczonych wiejskich domów. W większości są już bardzo zniszczone, chociaż  jeszcze można dostrzec dawne podziały, fragmenty elewacji, stropy, kształt okien… Te domy przypominają, że wszystko ma swój kres. Że świetność i piękno przemija. Że wszystko popadnie kiedyś w zapomnienie i z powrotem pożarte przez naturę. 

   

   

   

   

Nasz mały kolejny cel to Harahoge Jizo (はらほげ地蔵), czyli 6 niepozornych posążków skąpanych w morzu. Figurki Bodhisattwy Jizo  często widuje się go przy wejściu na cmentarz. Ku nadziei, że zmarły odrodzi się w lepszym świecie.  Wioska Yahataura, to rodzinne miasto Ama Iki (tradycyjnych rybaczek specjalizujących się w nurkowaniu). Statuetki jizō są częściowo zanurzone podczas przypływu,  co otacza je aurą melancholii, gdy w milczeniu patrzą w ocean. Podobno tych 6 bóstw opiekuńczych zostało tu ustawione dla spokoju dusz dzielnych Ama, które tu utonęły. 

   

   

Postanawiamy to uczcić i uszanować też polskim zwyczajem, czyli wizytą w pobliskiej knajpie. Nazywa się Hara Hoge, czyli Dziura w Brzuchu. Zalewamy oczywiście dziurę lokalnym piwem. Nie dajcie się jednak zwieść wystrojowi tego miejsca ani „wysokim stopniem lokalności”. Serwują tu absolutnie wykwintne specjały, godne gwiazdek Michelin. Nie przesadzam.

   

   

   

   

Nasz czas na wyspie nieubłaganie się kończy. Wyznacza go godzina odjazdu jedynego autobusu, a potem promu powrotnego. Jest jeszcze chwila na spacer na słynne klify. Są potężne, surowe, ciągną się przez około kilometr. Widok horyzontu i kontrast soczystej zieleni z siną wodą  jest oszałamiający. Tak sobie wyobrażam Irlandię, gdzie nigdy wcześniej byłam. Dostrzegam w oddali , w oceanie, sterczące skały. To słynne, jedne z ośmiu filarów, którymi bogowie przymocowali wyspę po jej stworzeniu, aby zapobiec jej dryfowaniu po całym morzu. Bogowie i demony… Taka to wyspa.

 

   

Wracamy do miasteczka portowego przez bezkresne zielone wzgórza. Ostatnia włóczęga pustymi zaułkami, ostatni rzut oka na osobliwe dekadenckie klimaty, będę tęsknić za tą dziwaczną japońską wysepką, rzuconą gdzieś na morzu, gdzie tubylcy ciągle bardziej się boją cudzoziemców, niż demonów.

   

   

   

   

   

   

   

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *