Do Ouchijuku zostałam wysłana przez Panią Wakamatsu po zioła, miód i kamienne moździerze.
Dostałam bardzo precyzyjne wskazówki co do zakupów, ale też i autobusu, którym mam dotrzeć do wioski.
Przy wejściu do pojazdu kierowca krótko witał się z każdym pasażerem, od razu było widać, że wszyscy znają się, najpewniej mieszkają w sąsiedztwie. Kiedy włączył silnik i ruszyliśmy z wolna, pokrótce, jak to zawsze w autobusie, zabawnie mamrocząć przez mikrofon, przedstawił całą trasę i przystanki po drodze do Ouchijuku. Na koniec dodał: „jedzie dziś z nami Dominika-san, mieszka u rodziny Wakamatsu. Przyjechała z Polski, z Europy. Możecie zdawać jej pytania”. Niemal zaksztusiłam się onigiri, które przygotowała mi na drogę Pani Wakamatsu. Jakie, u licha, pytania? Pasażerowie podchwycili jednak tę zachętę natychmiast. Czy teraz w Polsce jest gorąco? Czy zimą też macie śnieg? Ile godzin leciałaś do Japonii samolotem? Ile razy już byłaś na wyspach? Czy też uważasz, że Tohoku jest najpiękniejsze? Czym się zajmujesz? – zaczęło się niewinnie. Z każdym zakrętem jednak sytuacja rozwijała się tak dynamicznie, że kiedy wjechaliśmy już w góry musiałam ze wstydem przyznać, że mój marny japoński nie pozwala mi na dalsze zaspokajanie ich ciekawości. Milczenie rozczarowania było nieznośne. Na szczęście właśnie wtedy skończył się asfalt, autobus zaczął podskakiwać na dziurach i wybojach, a pasażerowie ryknęli śmiechem i wesołymi komentarzami. Atmosfera została rozładowana, dotarliśmy na miejsce.
Kierowca wyrzucił nas na jakimś pustkowiu ogłaszając, że dalej nie jedzie, ale będzie tu za kilka godzin, więc ten, kto chce dziś wrócić do Aizu-Wakamatsu, niech punktualnie o 14:00 stawi się tu z powrotem. Wszyscy pokiwali głową ze zrozumieniem i ruszyli gdzieś naprzód. Najpewniej w stronę wioski. Oczywiście wlokłam się za nimi.
Ouchijuku jest niewymownie malownicze. Nawet bez listy Pani Wakamatsu, postokroć wartu było tu przyjechać! Ponad 30 ogromnych drewnianych chat, które mają ponad 300 lat, krytych strzechą, ustawionych równiutko wzdłuż glinianej drogi, tworzy przepiękny pejzaż. Ōuchijuku (大 内 宿) to dawne miasto pocztowe na szlaku handlowym Aizu-Nishi Kaido (część większego szlaku Shimotsuke Kaido). Szlak łączył, w okresie Edo, miasto zamkowe Aizu z Nikko, i dalej z samym Edo (Tokyo). Przepisy ustanowione przez shogunat wymagały wtedy od podróżnych pokonywania długich tras pieszo, co sprzyjało rozwojowi takich właśnie miasteczek wzdłuż głównych traktów handlowych. Zapewniały podróżnym jedzenie, zakwaterowanie i odpoczynek. Władcy feudalni z Północy musieli odbywać regularne wycieczki do miasta Edo i przechodzić przez Ouchi-juku.
Dziś Ouchijuku wygląda chyba niemal tak, jak w okresie Edo. Nieutwardzona główna droga między budynkami jest urokliwa, podobnie jak pachnąca słoma na dachach. Dwa strumienie płyną „od zawsze” wzdłuż drogi, wszędzie rosną piękne kolorowe kwiaty, pod strzechami krążą pszczoły podróżując między łąkami a swoimi dziwacznymi, zwiniętymi w rulony, domkami. Nie ma tam widocznych żadnych przewodów elektrycznych ani kabli. Wszędzie jest pełno sklepików i knajpek. Najpierw robię zakupy zlecone przez Panią Wakamatsu. To sroga i zasadnicza kobieta, absolutnie nie chcę się jej narazić. Potem przebiegam przez całą wioskę, żeby wszystko omieść wzrokiem i wiedzieć, gdzie za moment wrócić. Wdrapuję się też na strome schody, które prowadzą do małej świątynki. Ma kompletnie porośnięty mchami i paprociami dach i… obłedny widok na wioskę! Sapceru po zboczu góry nie mogę sobie odmówić.
Wracam do wioski przez stary cmentarz. Niby kilka chat na krzyż, a można tu zostawić fortunę, nawet wpadając tylko na kilka godzin, jak ja, a co dopiero zostając na noc w którymś z tutejszych minshuku (małe tradycyjne japońskie zajazdy) Sklepiki skrywają wspaniałe skarby. Kupuję ceramikę, piękne bawełniane torby i, oczywiście lokalne amulety – laleczki Okiagari-koboshi i, słynne w całej prefekturze Fukushima, malowane krowy akabeko, które chronią od wszelkich chorób.
Obładowana jak wół (najcięższe oczywiście miody i moździerz) zaglądam jeszcze do Honjin, najznamienitszego niegdyś zajazdu w Ouchijuku. Oficjalnie jest to dziś muzeum, ale jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, widnieją na nim znaki rodziny Wakamatsu. Pan bileter zrywa się, prawie kapci nie pogubi, kiedy się przedstawiam i mówię, kto mnie przysyła. W „muzealnych” wnętrzach przyrządza pyszną herbatę i… szykuje wspaniałą kąpiel w najprawdziwszej „muzealnej” cyprysowej ofuro, zakończoną degustacją lokalnej sake. Odpływam zupełnie i ledwo zbieram porozrzucane torby.
Taką już lekko nieprzytomną, w zasadzie w stanie nieważkości, prowadzi mnie do innej chaty, gdzie mam zjeść obiad. Pani Domu podaje lokalną specjalność, negi soba i złowione dziś ryby char pieczone na patykach. Jestem podobno zacnym gościem, więc podjęto mnie w najlepszym pokoju i mogę jeść… razem z Szanownymi Przodkami, „zasiadającymi” na rodzinnym ołtarzyku, co niniejszym, bez mrugnięcia okiem, czynię. Staram się zachowywać najbardziej elegancko, jak potrafię, ze względu na obecne tu duchy (i prochy!) przodków. Kiedy jednak Pani Domu przynosi obłędnie pachnący sernik z tofu, nie wytrzymuję i klaszczę z radości. Chyba znajduje to większe uznanie niż moje pseudomaniery. Wszyscy zaczynają się śmiać i dostaję jeszcze sok z dzikich mandarynek z lodem. Przepyszny. Moja mina mówi sama za siebie.
Powoli zbliża się godzina czternasta, pora biec w stronę autobusu. O dziwo, w umówionym miejscu, koczuje na krawężniku niemal cała nasza autobusowa paczka. Wszyscy z naręczem zakupów.
Co za wspaniały dzień. Co za kapitalna wioska.
PS
Kto chce mieć u siebie najprawdziwsze skarby z Ouchijuku, niech zajrzy na UZEN
2 thoughts on “Ouchijuku. W górach Fukushimy”
Piękna miejscowość. Na zdjęciach wszystko prezentuje się jak wyjęte z planu filmowego. Wszystko wymuskane, wygłaskane. Zadbane rośliny, elegancko przycięte drzewa i krzewy – do tego ten bajeczny widok z góry na budynki pokryte strzechą.
To prawda! Tam jest uroczo 🙂