Słoneczny październik najpiękniejszy jest w górach. Albo na wsi. Pomyślałam, że najlepiej to połączyć. Żeby być jednocześnie i górach i na wsi, wybrałyśmy się, razem z Miho, do Shirakawa-go.
Shirakawa-go (白 川 郷) i sąsiednie regiony Gokayama (五 箇 山) leżą w dolinie rzeki Shogawa w odległych górach, rozciągających się przez dwie prefektury – Gifu i Toyama. Słyną z pięknych tradycyjnych domostw gassho-zukuri, a niektóre z nich mają ponad 250 lat. Gassho-zukuri znaczy „skonstruowane jak ręce w modlitwie”. Faktycznie, strome dachy wiejskich domów, przypominają ręce mnichów buddyjskich złożonych razem do modlitwy – słynnego gestu gassho.
Nasz autobus najpierw zatrzymał się na wzgórzu. Wszyscy wysypaliśmy się z niego w pośpiechu, żeby popatrzeć na skąpaną w słońcu i jesieni dolinę. Trzy garście domów, pola uprawne, jedna rzeka i jedna droga. Mikroświat ukryty przed prawdziwym światem.
Ogimachi (荻 町) to największa wioska i główna atrakcja Shirakawa-go. Drewniane domy są potężniejsze niż się wydawało z góry. Gigantyczne dachy przykrywają je do połowy, a niektóre, do samej ziemi. Zostały tak skonstruowane, aby wytrzymać duże ilości ciężkiego śniegu. Tak, zimy są tu długie i surowe. Z pewnością wygląda to przepięknie, ale utknąć tu w styczniu to nielada przygoda!
Październikowe słońce przepięknie oświetliło dolinę. Wielkie trawy pampasowe lśniły w każdym migotliwym promieniu. Kolorowe liście mieniły się przy lekkich podmuchach wiatru, ziemia pól ryżowych wręcz błyszczała. Spacer był leniwy i przepyszny. Snułam się między domami zaglądając do zakamarków gospodarstw. Byłam zaskoczona, że na wsi, oprócz ogródków warzywnych i pól uprawnych znalazło się miejsce na piękne ogrody do kontemplacji, z szykownie przyciętymi krzewami, stawem i kolorowymi karpiami. To niesamowite, że, w tym surowym i realnym do bólu świecie, na dalekiej prowincji w Japońskich Alpach, ci prości ludzie, po całym dniu ciężkiej pracy, mają potrzebę usiąść i popatrzeć na ogród. Zatopić się w nim i w swoich myślach. Potrzeba estetyki jest silniejsza od codziennego zmęczenia.
Każdy dom jest arcydziełem stolarki. Zbudowany bez użycia gwoździ – każda belka jest starannie dopasowana do sąsiedniej. Struktura jest tak stabilna, że nawet domy, które pochodzą z 1800 roku, nie wyglądają na podupadające. Większość z nich jest nadal rodzinnymi rezydencjami, życie toczy się tu zwykłą codziennością wymierzaną prostymi obowiązkami i cyklem pól roku. Kilka domostw jest jednak otwartych dla zwiedzających, i zdecydowanie warto, za niewielką opłatą, tam wstąpić.
Dom Wada znajduje się tuż przy przystanku autobusowym, w otoczeniu doskonałego japońskiego ogrodu. Dom Nagase to dom rodziny lekarzy i ma ciekawą wystawę sprzętu medycznego z okresu Edo. Dom Tajima pokazuje chodowlę jedwabników. Dom Kanda ma oryginalny napis na ramie dachu autorstwa budowniczego – stolarza z około 1850 roku.
Już od progu uśmiechnięta starsza kobieta wesoło zaprasza na herbatę. Na środku stare palenisko irori pracuje na całego. Zapewnia ogrzewanie i nieustająco ciepłą wodę. Kiedy odpoczywamy na pachnących tatami, z ciepłymi czarkami w dłoniach, Pani Domu na moment przysiada z nami. Wioski, położone w górzystym regionie, przez długi czas były odcięte od reszty świata, musiały być więc samowystarczalne. Dodatkowo, musiały też mieć swoje atuty i sekrety, aby w łagodniejszą część roku kusić przybyszów i kupców. Mieszkańcy Ogimachi utrzymywali się z uprawy drzew morwy i hodowli jedwabników. Konstrukcja domu podporządkowana jest więc motylom i ich gąsieniczkom, mają w zasadzie dla siebie całe poddasze. Musimy wszystko obejrzeć! Dom ma trzy poziomy. Najniższy jest mieszkalny, wyższy służył jako magazyn i spiżarnia, a najwyższy to królestwo jedwabników. Trzeba przyznać, że mają z góry przepiękne widoki.
Wioska żyje własnym życiem. Mieszkańcy zajmują się swoimi sprawami, nieliczni zwęszyli interes w ciągłych wizytach „z zewnątrz” i pootwierali małe sklepiki. Sprzedają różne drobiazgi i lokalne produkty. Kupuję dżem „niewiadomo-z -czego” i na miejscu wyjadam go łyżką. Smakuje jak kwaśny owoc z miodem. Przepyszny! Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jeszcze mam na coś ochotę.
Ruszam przed siebie węsząc jak zwierzyna. Bez samochodów, restauracji i śmietnisk wszystko pachnie niewyobrażalnie. Ziemią. Wiatrem. Drewnem. Rzeką. Liśćmi. I… owocami! Biegnę w stronę słodkawego zapachu. Pod drzewem z przepięknymi pomarańczowymi kulkami kłębi się kilka osób. Faktycznie, to przecież sezon na kaki, czyli persymony. Szanowna Właścicielka Trzech Drzew obdarowywuje każdego chętnego. Ależ tego dużo w tym roku, mamrocze z uśmiechem pod nosem. Biorę kilka słodkich owoców i ruszam nad rzekę. Dołącza do mnie Miho z kieszeniami pełnymi gruszek. Klejący słodki sok cieknie nam po brodach. Co za wspaniały jesienny dzień…