Do Kagoshimy przyjechałam na szkolenie. Miałam jeszcze do wyboru Tokyo, co byłoby wygodne i oszczędziłoby mi męczącej, parunastogodzinnej, przeprawy na południe, ale kiedy dowiedziałam się, że miejscem kursu jest sama Sakurajima, nie miałam żadnych wątpliwości, że chcę pojechać właśnie tam.
Sakurajima (桜 島) to jeden z najbardziej aktywnych wulkanów w Japonii. Stale dymi, a drobne erupcje przytrafiają się nawet kilka razy dziennie. Ma 1117 metrów wysokości i wyłania się majestatycznie z wód zatoki. Ten widok wart jest trudów podróży. Kiedy stanęłam na brzegu przystani promowej, skąd za moment miałam wyruszyć na wulkan, serce zabiło mi mocniej. Poczułam, że jestem tam, gdzie być powinnam.
Sakurajima wygląda jak klasyczny stożek ze szczytem poszarpanym wybuchem, ale w istocie wulkan ten ma 3 szczyty: najwyższy, Kita-dake („szczyt północny”), Naka-dake (środkowy) i najniższy, Minami-dake (południowy), z czego ten ostatni jest obecnie najbardziej aktywny. Ze względu na jego nieprzewidywalność, nie można zbliżać się tam na odległość dwóch kilometrów. Miłośnicy złowrogich wulkanów, tacy jak ja, mogą jednak wdrapać się w inne miejsca. Wokół Sakurajimy znajduje się wiele punktów obserwacyjnych, z których erupcje można oglądać z odległości około trzech kilometrów.
Historia wulkanu sięga 22000 lat. Dzisiejsza Kagoshima została pokryta wtedy 60-cio metrową warstwą lawy. W czasach współczesnych miały miejsce dwie duże erupcje z wyciekiem lawy i właśnie jesteśmy świadkami trzeciej. 9 grudnia Sakurajima znów obudziła się na dobre i jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie. Po słynnym wybuchu w 1914 roku lawa, wypływająca z krateru przez wiele miesięcy, połączyła wyspę ze stałym lądem, od strony półwyspu Osumi. Szacuje się, że wulkan wypluł wtedy około 10 miliardów ton lawy, co jest oszałamiającą ilością, nawet w skali świata.
Doskonale poczułam ten klimat podczas cudownej wyprawy szlakiem Nagisa Lava Trail. To kilkukilometrowa trasa, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża. Przecina strefę lawy utworzoną przez gigantyczną erupcję z 1914 roku. Właśnie tamtędy chodziłam na zajęcia. Na wulkanicznym gruzowisku szukaliśmy najwspanialszych okazów skamieniałych popiołów, z których potem rzeźbiliśmy proste świeczniki. Tak, to był też element naszego szkolenia. Zanim przeszliśmy do precyzyjnych technik manualnych na twarzy, najpierw wprawialiśmy nasze dłonie i uelastycznialiśmy nadgarstki na wulkanicznych „zetpetach”*. Na czarnej plaży zbieraliśmy zaś popioły do najprzedniejszych peelingów.
Myli się jednak ten, kto myśli, że Sakurajima jest wypaloną wulkaniczną pustynią. To tętniąca życiem oaza zieleni. Żyzna ziemia sprzyja szybkiemu wzrostowi roślin. Dzikość wkrada się w każdą szczelinę, wspina się na każdą barierkę, forsuje każdy płot i pełza po czarnym piachu. Mam wrażenie, że jeśli postoję chwilę w jednym miejscu, też zostanę pochłonięta przez ekspansywną zieleń. Codzienny spacer do szkoły, przez drewniane pomosty i nadbrzeżne ścieżki, pośród młodej wybujałej dżungli, na zawsze zostanie w moim sercu. Często po drodze spotykałam naszego Czcigodnego Nauczyciela, który, co prawda wyruszał rowerem na zajęcia pierwszy, ale zatrzymywał się na każdym kroku, żeby nakarmić wszystkie wulkaniczne koty. Mijałam go zawsze nieobecnego, pochłoniętego obserwacją zwierzaków i doświadczeniem poranka. Są rzeczy ważne i ważniejsze.
Nie tylko nauka. Poranne wędrówki. Popołudniowe moczenie nóg. Dotykanie lawy. Patrzenie na wodę. Wysiadywanie na drewnianych platformach. Odwiedzanie świątyń. Pałaszowanie lodów z zielonej herbaty. Przeprawy promem. Praktyka ZEN. Dopiero wtedy jest pełnia.
*w moich szkolnych czasach mieliśmy przedmiot „zajęcia praktyczno-techniczne”, zwany w skrócie ZPT, na którym uczyliśmy się robić niezwykle ważne i pożyteczne rzeczy. Pamiętam szydełkowanie, lutowanie, posługiwanie się opalarką do drewna i takie tam. Robiliśmy deseczki do krojenia, breloczki, a jakby trwało to dłużej to pewnie i rakietę kosmiczną.
A tak wyglądają fanaberie Sakurajimy: