Myślami powracam często do ukrytej w gęstym lesie, w odległych górach, przepięknej świątyni Eiheiji. To prawdziwa oaza spokoju, ale też miejsce srogiego treningu i unikalnej wędrówki do swojego serca i umysłu.
Magiczna Eihei-ji 永平寺 (świątynia Wielkiego Pokoju) znajduje się w górach prefektury Fukui, około sześciu godzin jazdy pociągiem od Kyoto. Została założona w 1244 roku przez słynnego mistrza Dōgena. To wybitna osobistość japońskiego buddyzmu. Arystokratyczne pochodzenie dało mu dobry start i możliwość podróży do Chin, skąd przywiózł pomysł na własny klasztor. Ziemię pod świątynię, oraz pomoc w jej budowie, otrzymał od swojego świeckiego ucznia, samuraja Hatano Yoshishige. Tyle historii.
Eiheiji jest obecnie jednym z dwóch głównych ośrodków szkoleniowych dla kapłanów i mnichów odmiany japońskiego buddyzmu Sōtō Zen. (obok Soji-ji, z którą zawzięcie wojował o palmę pierwszeństwa) Świątynia wzniesiona na zboczu góry, i otoczona wspaniałym lasem cedrowym, zimą jest kompletnie przykryta białą czapą śniegu. Słońce rzadko widuje się przez cały dzień: gęsta mgła i deszcz, znad Morza Japońskiego, goszczą tu niemal nieprzerwanie. Skały i czarne pnie drzew pokryte są ciężkim ciemnozielonym mchem, a teren świątyni pełen jest kwitnącej roślinności, czule pielęgnowanej przez mnichów. Od kwietnia do początku grudnia, kiedy stopnieją lody, wszędzie słychać szum strumieni. To uczta dla oka i ukojenie zmysłów. To miejsce, które już zawsze przyjdzie na myśl, kiedy będziesz szukać ucieczki przed światem.
Eiheiji składa się z ponad 70 budynków oraz kwater dla gości. Są one połączone długimi zadaszonymi przejściami. Podłogi w tych korytarzach są tak wypolerowane, że trzeba bardzo uważać, aby nie wywinąć orła, gdy wędruje się po niekończących się schodach w miękkich filcowych kapciach lub skarpetach. Świątynia jest zapełniona rezydentami (mnisi i kapłanami), ale ma też specjalną część dla osób świeckich, gdzie można przybyć na kilkudniowe zazen. Praktykował tu Steve Jobs, odważyłam się i ja! Jeśli nie jesteś rodowitym Japończykiem ani majętną i znaną personą, a chcesz zatrzymać się w Eiheiji, musisz porozumiewać się po japońsku i przygotować się na konkretny wydatek. Za ten wysiłek czeka Cię surowy japoński trening. Taryfy ulgowej nie będzie.
Pierwsze spotkanie z Mistrzem.
– po co tu przyjechałaś
– chcę otrzymać nauki w tej świątyni
– nie ma tu żadnych nauk, ani żadnej światyni.
W Eiheiji mieszkamy w Kichijokaku. To specjalny nowoczesny budynek dla laików, z własną kuchnią, łazienką, sypialniami, pokojami do nauki i dużą salą medytacyjną ozdobioną pięknym kasetonowym sufitem. Śpimy na tradycyjnych japońskich posłaniach i nie możemy narzekać na brak wygody. Wszystko jest czyste i piękne, maty tatami pachną słońcem i polami. Internet hula tylko „na górce” , więc nikomu nie chce się tam chodzić. „Codzienne życie to nic innego jak droga”. Pierwszym zadaniem adepta zen, zaraz po rozmowie, może być więc umycie podłogi w toalecie. Takie przyziemne sprawy, poprzedzone gestem gasshō (składanie rąk w geście pokory) są ważniejszą częścią życia tutaj niż jakakolwiek z barwnych i efektownych ceremonii ze świątyni. Przestrzegają go i rezydenci i świeccy praktykujący. Mówi się, że kiedy ten gest jest wykonywany całkiem spontanicznie i automatycznie, czy to przed gorącą kąpielą lub filiżanką herbaty, przed pójściem do toalet, w czasie bólu lub smutku, wtedy droga Buddy zrobiła pierwszy krok poza filozofię.
Samu (praca fizyczna) to kolejny rdzeń rutyny świątynnej. Nie jest karą, nie jest umartwieniem. Nie ma to być nieprzyjemny, ale po prostu konieczny element codzienności. Samu w połączeniu z zazen jest istotą treningu zen. Zazen (czyli siedzenie w zen) to esencja praktyki. To puszczenie umysłu. To bycie tylko w chwili obecnej. To też chwile najgorszych tortur, kiedy ciało już nie daje rady, plecy bolą niemiłosiernie, nogi drętwieją, głowa osuwa się do drzemki, a na ramiona spadają mobilizujące uderzenia ceremonialnego kija. A coś miłego? Śpiewanie! Jest wytchnieniem i przyjemnością. Intonowanie dharani i sutr jest jednym z najlepszych sposobów na opróżnienie umysłu, uspokojenie i koncentrację. Takie klasztorne śpiewanie jest najprostszą możliwą formą muzycznej ekspresji. Głos powinien płynąć wtedy naturalnie i łatwo, wzbudzając łagodne wibracje po całym ciele.
W Eiheiji typowy dzień zaczyna się o 3:30 rano lub 4:30. I to zarówno dla mnichów jak i praktykujących świeckich. Około godziny później wszyscy przeciskają się do hattō (budynek główny), aby wziąć udział w porannej ceremonii. Donośny śpiew i głęboki głos mokugyo (duży polerowany drewniany bęben uderzany wyściełanym kijem) jednoczą zebranych. Fale miękkiego dźwięku spływają w dół zbocza góry. Zwykle najpierw intonowana jest sutra „Doskonałej Mądrości”, ale moją ulubioną zawsze pozostanie „Sutra Serca”, której, w dość unowocześnionej formie, można posłuchać tutaj:
Bardzo lubię też poranną recytację Dai-osho, czyli imion wielkich nauczycieli. Wszystko intonowane jest z mokugyo w dość szybkim tempie, a my, siedzący nieruchomo, ze skrzyżowanymi nogami na macie, czujemy wtedy ogromny przypływ witalności.
Większość dnia spędzamy na robieniu samu. Sprzątamy świątynię i krzątamy się w ogrodzie. Mnisi dodatkowo przynoszą drewno do kuchni, wykonują poważniejsze prace ogrodnicze i konserwatorskie oraz obsługują gości. Na terenie klasztoru 200 mnichów kontynuuje codziennie rygorystyczne praktyki w Eiheiji. Ich sposób szkolenia jest taki sam od 750 lat temu. Mówi się, że to najcięższy trening w buddyzmie ZEN, a klasztor ma najostrzejszy rygor. Tutaj, od przebudzenia do pójścia spać, każda rzecz jest treningiem. Nawet mycie twarzy, przemieszczanie się, jedzenie i pójście do łazienki. Na wszystko jest reguła i sposób. Wszystko spięte jest twardą dyscypliną.
Kilka razy w roku mnisi mają sesshin czyli okresy, w których „zbierają umysł do kupy”. Podczas sesshin prawie wszyscy spędzają cały dzień w sōdō, praktykując zazen od 3 rano do 9 wieczorem. To jest megaciężki czas. W okresach sesshin jedzenie jest za to zarówno dobre, jak i obfite. Na codzień mnisi żywią się wodnistym ryżem i kilkoma równie wodnistymi warzywami. My, na szczęście, jako „gościnni praktykujący”, dostajemy rarytasy. Posiłki podawane odwiedzającym spełniają wszelkie standardy shojin-ryori i są całkowicie wegetariańskie.
Dla mnie Eiheiji jest Świątynią Wszystkich Świątyń. Spędziłam tu niesamowity czas. Trening zen przeczołgał mnie jak żaden do tej pory. Miotały mną wszystkie emocje, od euforii po zwątpienie. Raz nawet, pod osłoną nocy, próbowałam stamtąd zbiec, ale zostałam przyłapana i dość bezpardonowo zagoniona miotłą na miejsce.
Na ostatnim spotkaniu z Mistrzem wyraziłam wdzięczność za spędzony w świątyni czas. Oto co usłyszałam: „Extra, a teraz jedź do domu, przestań się już zajmować tą duchowością, tylko zacznij zajmować się życiem. Praktyka to nie tylko zazen, ale także każda zwykła czynność w naszym codziennym życiu: jedzenie, chodzenie, sprzątanie, rozwiązywanie spraw i tak dalej. Dzieje się tak, ponieważ nasze życie nie jest niczym poza tym, co jest przed nami, właśnie tutaj, w tej chwili.”
3 thoughts on “Eihei-ji. W oazie spokoju i ryzach dyscypliny”
dziękuję. cenne nauki w tych niespokojnych czasach.
🔥🔥🔥
zdecydowanie! 😉