Hachinohe wybrałam jako bazę wypadową do kilku wspaniałych miejsc w północnej części Tohoku. Przeczytałam, że „to małe miasto, położone około dwudziestu minut na południe od Aomori, ma tętniące życiem centrum i wiele rzeczy do zobaczenia.” Polemizowałabym. Nic tam nie tętni. Miasto przywita was zamkniętą na cztery spusty ponurą rzeczywistością i dyndającymi… kalmarami.
Nawet tamtejsze świątynie nie robią żadnego wrażenia, o co w Japonii naprawdę trudno. Główne sanktuarium Hachinohe zostało zbudowane na początku ery Edo i jest oznaczone jako Narodowe Ważne Dzieło Kultury. Biegłam tam co tchu, w nadziei na jakąkolwiek atrakcję. Znajdują się tam dwie zbroje. Dwie. Nie jedźcie tam.
Zwykle przy świątyniach można zakupić przynajmniej specjalne tabliczki Ema, na których wypisujemy swoje życzenia (chociażby, żeby trafiać do naprawdę uroczych miejsc). W tej świątyni Ema są przeznaczone dla lokalnych drużyn, piłkarskiej i hokejowej. Możesz napisać swoje życzenia dotyczące ich sukcesów. Dziarsko przemierz 667 km, z samego Tokyo, żeby życzyć szczęścia drużynie Tohoku Free Blades, kimkolwiek by byli.
Wieczorem da się wydobyć z Hachinohe nieco uroku. Kiedy zapalają się lampki i nieliczne knajpki zostaną otwarte, można zapomnieć o dyndających kalmarach. Wizja picia i jedzenia zawsze rozświetli mrok. Należy udać się za głosem serca, napełnić żołądki i ukoić (czytaj: upoić) wystraszonego ducha.
Tak radzimy sobie na dalekiej i paskudnej Północy…!