Jesień jest idealną porą aby odwiedzać słynne japońskie ogrody. Zaprojektowane są co prawda tak, aby cieszyć oko o każdej porze roku, ale moim zdaniem ogniste kolory liści przebijają nawet różowe kwiaty sakur.
Do Kenrokuen wybrałam się z moją Czcigodną Nauczycielką M., której podobno bardzo dalecy przodkowie maczali palce w tworzeniu ogrodu. Faktycznie – nieraz widziałam na jej kimonach herb rodowy Panów z Kanazawy. Lepszej przewodniczki nie mogłam sobie wymarzyć.
Miastem Kanazawa (金沢) rządzili władcy domeny Kaga. Oczywiście najpierw był zamek. Dopiero potem Piąty Lord Klanu Maeda postawił naprzeciw niego willę o nazwie Renchi-tei i otoczył ją uroczym ogrodem. To był początek Kenrokuen. M. śmieje się cicho – Oczywiście pobudki nie były zbyt wzniosłe. Wszystko po to, aby prowadzić „alternatywne życie”. Odbywały się tam najprzedniejsze bankiety i, z początku romantyczne, „oglądania księżyca”, które przeradzały się w… – tu Czcigodna M. podnosi swoją piąstkę do ust i chrząka udając zakłopotanie. Ale oczywiście puszcza do mnie oko. Od razu widać, że gorąca krew przodków krąży w niej, że hej!
Jedenasty Lord nadał ogrodowi większy rozmach. Z jego inicjatywy powstały też słynne herbaciarnie Yugao-tei i Uchihashi-tei, w których często… Droga M wywraca tu znacząco oczami i zaczyna się szybko wachlować ręką jakby miała zemdleć. Chcesz zobaczyć te miejsca – pyta filuternie – no to ruszamy?
Kenrokuen (兼 六 園) w Kanazawie jest zaliczany „trzech najpiękniejszych ogrodów krajobrazowych” w Japonii (obok Kairakuen Mito i Korakuen Okayamy). Bardzo słusznie. Jest faktycznie przepiękny. Ogromny i różnorodny. Jego nazwa znaczy dosłownie „Ogród Sześciu Atrybutów”, co odnosi się do 6 cech, które powinien mieć właśnie ogród doskonały czyli: przestronność, miejsca odosobnione, elementy starożytne, elementy wykreowane, obfitość wody i szerokie widoki. Dzisiejszy kształt i rozmiar ogrodu zawdzięczmy trzynastemu władcy Maeda. Na ponad 11 hektarach możemy podziwiać dzieło kilku pokoleń ogrodników i projektantów.
Woda oczywiście ma tu ogromne znaczenie. Buduje krajobraz. Systemy stawów, strumieni, wodospadów są tu faktycznie niesamowicie przemyślane. Hisago-ike i Kasumiga-ike stanowią najważniejsze miejsca widokowe. Na brzegu tego drugiego została zbudowana unikalna latarnia Kotojitoro, która stoi na dwóch nogach, zamiast tradycyjnie, na jednej. Jest ikonicznym symbolem ogrodu. Tam też zaczynamy naszą wędrówkę. Jeśli przyjdziesz tu z chłopakiem – tłumaczy merytorycznie M. – najpóżniej przy latarni musi cię wziąć za rękę. Inaczej nic z tego nie będzie. To jest ton oznajmiający oczywistą oczywistość. Tylko dla wyjątkowo opornych. Nie śmiem dopytywać. Przytakuję i cmokam na znak, że wiadomo.
Mijamy niesamowite szpiczaste konstrukcje wokół sosen. Są stawiane jesienią, aby ochronić drzewa przed śniegiem i srogim północnym wiatrem, a demontowane na wiosnę, pod koniec marca. Wyrażam na głos ubolewanie, że właśnie teraz muszą to budować, że mam pecha, że ogród zeszpecony. M. staje jak wryta. Spogląda na mnie jak na osobę niepełnosprawną umysłowo. Przecież to właśnie atrakcja. Przez pół roku nieosiągalna dla zwiedzających. To słynne yukitsuri. Dowiaduję się, że mam właśnie zaszczyt uczestniczyć w najprawdziwszych japońskich sekretach ogrodnictwa. Obserwować je. Doświadczać. Zapadam się pod ziemię ze wstydu, by już w następnym roku, z taką samą jak M. miną, rugać (pękając w środku ze śmiechu) przestraszonych Szanownych Podróżnych, że nie doceniają Zacnych Patyków.
Okrążamy staw Kasumiga i odwiedzamy cudne herbaciarnie Uchihashi-tei. Pawilony są przeurocze. M. mówi, że kiedyś stały w zupełnie innej części ogrodu, opowiada też, i to z detalami, co robiła tu na randce z… Dobrze, że właśnie przynieśli herbatę i słodkości.
Spacerujemy dalej. Krążymy alejkami. Wspinamy się na niewielkie wzgórza. Przeskakujemy przez mostki i kładki. Kenrokuen jest jak zaczarowany ogród. W jesiennej odsłonie, pełen płonących klonów, po prostu zachwyca.
Idziemy do willi Shigure-tei. To niegdysiejsza posiadłość Renchi-tei, od której zaczęła się historia ogrodu. Odrestaurowano właśnie 10-matowe i 8-matowe zashiki (herbaciarnie) z widokiem na ogród. Nie można w środku robić dziś zdjęć, bo właśnie odbywa się kameralne przyjęcie. Oooo, na takim właśnie, tak tutaj, mój tato poznał mamę. Jeszcze tej samej nocy… – wzdycha M.
Koniecznie odwiedzamy jeszcze Yugao-tei, i chwalimy Jedenastego Lorda za te wspaniałe projekty. Cmokamy, kiwamy głowami i pomrukujemy z uznaniem. Patrz, tu przychodzą pary, które po prostu lubią już wspólnie spędzać czas, zwraca mi uwagę M. Ani słowem nie wspomina, czy przychodzi tu z Czcigodnym Małżonkiem. Nie śmiem oczywiście zapytać.
Ostatnim punktem naszej wycieczki jest restauracja. Nareszcie. W brzuchu mi potwornie burczy. Siadamy przy stoliku i pałaszujemy smakowite soba. Siorbiemy z uznaniem. Bo pyszne. Najedzona i napita postanawiam wreszcie dowiedzieć się, czy to jest jakiś wyjątkowo… romansowy ogród, że tak tu wszystko….
M. spogląda na mnie łagodnie. Uśmiecha się. Dziecko – mówi z błyskiem w oko – przecież całe życie kręci się wokół romansów!